”Niestety sukces” – wywiad z zespołem Toń Redakcja, 6 sierpnia, 20246 sierpnia, 2024 TOŃ to jeden z najciekawszych debiutów w ostatnim czasie. Ich płyta „Korzenie” łączy elementy stonera, psychodelii, post-punka, motywy ludowe oraz metalową ekstremę, tworząc brzmienie, które zachwyciło zarówno krytyków, jak i słuchaczy. Album „Korzenie” to fascynująca podróż muzyczna, w której ciężar i intensywność miksują się z delikatnością i subtelnością. W tej rozmowie dowiecie się, jak powstała ta wyjątkowa płyta, jakie są ich odczucia związane z debiutem oraz jakie mają plany na przyszłość. Zapraszamy do lektury! Nadia Szopińska (skoncertowana.pl): Gratuluję płyty jest świetna! Nie tylko mi się spodobała, została bardzo ciepło przyjęta przez dziennikarzy i odbiorców. Gratuluję! Czy tak sobie wyobrażałyście to, co wydarzyło się po wydaniu płyty? Jagoda: Nie mieliśmy żadnych oczekiwań. Ja osobiście nie miałam żadnych oczekiwań. Monika: Myślę, że tak się skupiliśmy na tym, żeby wydać tę płytę i żeby zagrać koncert premierowy, że cały świat wokół przestał istnieć. Rzeczywiście, był to dla mnie szok, szczególnie tuż po koncercie, gdy zdałam sobie sprawę z tego ilu ludzi do nas przyszło, i że nie trzeba było ich zapraszać do tego, żeby zaangażowali się w ten koncert, żeby bawili się tuż pod sceną. Wojtek, nasz basista, kiedy schodził ze sceny po tym jak skończyliśmy, powiedział: „Niestety sukces”, myśląc o tym ile nas czeka jeszcze po tym sukcesie roboty (śmiech). I tak chyba jest, bo właśnie dobijamy na YouTubie do dwudziestu tysięcy odsłuchań płyty. To jest wynik, który „Dom zły” z fenomenalnym albumem „Ku pogrzebaniu serc” zrobił w pięć miesięcy. Obserwuję inne debiuty, też świetne, które miały premiery w podobnym czasie, i naprawdę jestem zaskoczona. Jestem też zaskoczona komentarzami, które się pojawiają pod albumem. Nie są to treści typu: „No, fajna płyta, podoba mi się”, tylko „Mistyczne doznanie” albo „Czterdzieści lat czekałem na tę płytę” albo „Ocaliliście moją duszę” czy „Jedzie ten album ze mną jak z kurwą”. Albo ktoś ze Stanów, z Pittsburga: „Co Wam tam dodają do wody? Co jakiś nowy album z Polski, to jest po prostu magia.” To jest szalone. Lekki rozdźwięk pojawia się wrecenzjach dziennikarzy muzycznych, ale one są podzielone na osiemdziesiąt procent takich bardzo pozytywnych i dwadzieścia procent – „fajne, ale…” myślę, że to i tak bardzo dobrze jak na debiut i jak na to, że dopiero weszliśmy na „rynek” . No właśnie, dopiero co weszliście. Policzyliście, że łącznie nie graliście pięćdziesiąt pięć lat. Gdzie Wy się podziewaliście przez ten czas? Monika: Wynik zawyża Wojtek, który jest po czterdziestce, a ostatni raz grał w liceum, więc on trochę dodaje lat (śmiech). Ja nie grałam prawie pięć lat. Ostatni koncert, taki bardziej rockowy, z zespołem, zagrałam przed pandemią, z moim dawnym składem Run The River. Ale to właśnie to, że była pandemia, ona wszystkich muzyków dotknęła. Wielu z nich zamknęło się w piwnicach, tak jak my to zrobiliśmy. Grałam, oczywiście, jakieś takie małe występy. Organizuję dla moich uczniów koncerty i też zdarza mi się jedną piosenkę czy dwie zaśpiewać, albo śpiewam chórki dla Very Icon, ale dla mnie to nie jest koncert. Koncert jest wtedy, kiedy jest zespół, scena, gitary, perkusja, kiedy to wszystko tętni, kiedy jest publiczność, która przychodzi, żeby ciebie usłyszeć i zobaczyć. Strasznie się stęskniłam za tym doświadczeniem. Kuba, mój mąż, nie grał też od czasów studiów. Jagoda ostatnio z Merge Confict. Jagoda: To było chyba z siedem lat temu? Monika: No i Robert też około 10 lat. Więc tak, pięćdziesiąt pięć lat razem. To było dziwne wyjść z tej piwnicy na scenę. Jednak są to zupełnie różne warunki, inne ekosystemy. Jagoda: Nie ma tego pozytywnego odzewu, energii od ludzi. To jest jednak moc trudna do opisania, bo jak gramy w piwnicy, to nie ma takiego kopa. Ja gram na próbach dosyć lekko. Nie mam takiego „strzału” jak na koncertach. Monika: A na koncercie okładała bębny z taką pasją! Jagoda: Ja mam zawsze tak, na koncertach live dostaję takiego kopa! Oczywiście pierwsze dwa kawałki to jest lekka trema połączona z adrenaliną, ale jednak jak widzę odzew tych ludzi, to że oni się dobrze bawią, to że my się dobrze bawimy, że to wszystko brzmi, no to sama ręka idzie zza pleców. I to nie jest coś, co ja trenuję na próbach, że mielę te gary jak rzeźnik. Przychodzi taka sytuacja i wtedy to dzieje się po prostu, puszcza wszystko. Właśnie, dlaczego perkusja? To jest dość rzadki wybór dla kobiety. Ja kocham perkusję, więc to doskonale rozumiem, ale jednak wybór rzadki. Od razu wiedziałaś, że perkusja to jest to i to musi być ona? Jagoda: Nie, w sumie jak ja byłam młodsza, miałam takie pociągi do muzyki. Mój dziadek za młodu grał na akordeonie, na imprezach wiejskich. Więc zawsze ta muzyka gdzieś tam w domu była, jakieś klawisze w domu, miałam też takie ciągoty do śpiewania, czy może tendencje muzyczne. Więc jak poszłam do przedszkola, szkoły to naturalnie zaczęło wychodzić, że ja chciałam grać na keyboardzie, chciałam uczyć się śpiewać, muzyka jakoś tam szła ze mną. No i później jak weszłam na etap wieku typowej nastolatki, wieku buntu, zaczęły się takie bardziej hardkorowe klimaty i po prostu pewnego pięknego dnia poszłam do rodziców i powiedziałam: „Chcę się uczyć grać na perkusji! I w ogóle nie ma innej opcji, że nie.” Ja byłam wtedy chyba w szóstej klasie podstawówki, może gdzieś tak około gimnazjalna, bo jeszcze jestem z gimnazjum, oświadczyłam właśnie rodzicom „Chcę”. No I przez dwa lata uczyłam się u warszawskiego perkusisty jazzowego Mirosława Rudzińskiego, którego stąd pozdrawiam. Następnie wciągnął mnie okoliczny zespół rockowy i później tak step by step, to wszystko podążyło. Później to już tylko był rozwój po drodze. Nigdy nie było tak, że ja za dziecka, miałam trzy latka, czy tam pięć latek i mówiłam, że chcę być z tym i tym. Tak samo z moją karierą, też nie było tak, że chciałam być tym, kim jestem teraz, więc samo to jakoś ewoluuje. Monika: Ale wybierasz same takie pasje i zawody, które z kobietami raczej się nie kojarzą. Jagoda: No w sumie racja. Jakie jeszcze? Jagoda: Trenowałam pływanie za dziecka, ale pływaczek w Polsce jest dużo, i to wspaniałych. Później trenowałam sztuki walki przez bardzo długi czas, więc w sumie to też nie jest taka cecha typowo kobieca. No i zawsze ciągnęło mnie do takich męskich, bardziej testosteronowych klimatów. Monika: Adrenalina. Jagoda: Tak, to jest chyba uzależnienie od adrenaliny. Strasznie podziwiam, że jesteś pilotką! Jagoda: Jest nas coraz więcej. Jest bardzo dobrze, kiedyś było bardzo ciężko kobietom w lotnictwie. Teraz jest naprawdę dobrze. Nie mówię, że jest idealnie, wydaje mi się, że w każdym obszarze, gdzie kobiety stawiają pierwsze kroki od dziesiątek lat – w biznesie, w polityce, w obszarach typowo męskich dalej kobietom jest ciężej. Ale robić swoje, nie bać się i przebijąć głową mur, jak są jakieś opory. Śpiewasz sobie, kiedy latasz, czy kompletnie muzyka schodzi z planu, jest tylko skupienie na pilotowaniu. Monika: Ja o tym marzę, żeby zaangażować Jagodę w śpiewanie. Szczególnie, że narobiłam tych chórków na płycie i ktoś przecież powinien to zaśpiewać! Póki co Kuba dośpiewuje growle, chciałabym też, żeby Robert dośpiewywał swoje partie, w „… A dom niewoli zniszcz i spal” ma swoje trzy sekundy… Monika, Jagoda: …Ale jakie trzy sekundy! Monika: Dokładnie, więc mi się marzy, żeby na scenie stały jednak cztery mikrofony, a nie dwa. Szczególnie, że mamy super uzdolniony skład i mogłoby to być naprawdę coś, jakby się większa ekipa zaangażowała wokalnie. Jagoda: Nie, nie śpiewam w samolocie, jakoś to tak zostaje bardziej na boku. Czasami jak mam dobry humor to jakoś tak podśpiewuje, ale to raczej w ramach głupawki w trakcie długiego lotu, jak już tam wisimy entą godzinę w powietrzu i kończą nam się tematy do rozmowy. Wracając do płyty. Łatwo Wam było, czy bywały jakieś takie momenty, w których coś nie szło. Prąd wysiadał np.? Jagoda: No, były ciężkie momenty, były momenty zwątpienia. W moim przypadku były. Ja dużo pracowałam. Nagrywaliśmy we wrześniu, ale dla mnie to dalej był wysoki sezon, więc miałam dużo pracy. Byłam osobiście przemęczona. Na rezerwach energetycznych starałam się wykrzesać ile wlazło. Nie wiem, trzy dni miałam chyba zarezerwowane na nagranie. Monika: Dwa. Z czego pół było na rozpakowanie tego wszystkiego, rozłożenie i omikrofonowanie. Jagoda: Były momenty nagrywania, że rzeczywiście było zwątpienie z mojej strony. Nie będę mówić, w których kawałkach, żeby nie psuć odbioru. No ale nie tylko ja miałam taki problem. Monika oczywiście weszła jako profesjonalna wokalistka, od ręki wszystko zaśpiewała. A my, że nie jesteśmy profesjonalnymi muzykami, szło nam trochę bardziej topornie. Ze względu na to, że w sumie studio odziera trochę z godności. Pokazuje słabe strony, bo wszystko słychać i niestety niczego się nie ukryje pod mikrofonem, co jest bolesne. Bo nam się wydaje, że coś szło dobrze na próbie, a zostało przykryte pod hałasem i niedopowiedzeniem. Tak, były chwile zwątpienia na pewno! Które utwory są Wam najbliższe? Macie jakieś absolutnie ulubione? Monika: No tak, ja mam „Niesławę” właściwie ex aequo z „Odwilżą”. Ale bardzo lubię też „Wdech/wydech” i „Krzyk”. Więc to jest takie moje podium. A poza tym lubię też, „…A dom niewoli zniszcz i spal” bo ostatnio się przyzwyczaiłam bardzo i pokochałam szczególnie tę sceniczną wersję i też „Las, Głaz, Ćma” w wersji koncertowej. Bardzo lubię grać te utwory, bo są żywe. Jagoda: Są numery, które na przykład mi się lepiej nagrywało, a na koncercie szły mi dosyć topornie. Nie mówię, że totalnie położyłam te numery, ale inaczej się gra. Może ze względu na to, że się też inaczej słyszy na koncercie i w studiu. Mnie do zespołu zaciągnął Robert takimi spokojniejszymi numerami, nie pokazując mi mocniejszych riffów. Ja już byłam na takim etapie, że jeszcze nie zaczęłam pracować, czy już nawet zaczynałam pracę w swojej obecnej firmie i zawodzie. Chciałam trochę wygaszać swoje granie, bo trochę mi się wydawało, że jak już nie mam czasu, to może nie warto się pakować w jakieś kolejne projekty. Z czystego szacunku dla innych ludzi, żeby po prostu nie blokować miejsca innym, może lepszym muzykom. I też w sumie nie grałam takiej muzyki mocnej wcześniej. Moje poprzednie projekty to były takie bardziej hard rock, jakieś takie klimaty, nie były to takie mocno metalowe rzeczy. No i Robert mnie trochę podszedł, pokazał najpierw takie numery spokojniejsze i powiedział „No zastanów się.” A że miałam zawsze zapędy do takich lżejszych klimatów, do tego trochę jazzową zajawkę, to mówię: „Dobra, spróbuję.” Wyszło: „Dobra, a dasz radę z podwójną stopą?” No i przyszła nauka grania cięższej muzyki w międzyczasie. Dlatego nagranie tej płyty było dla mnie dosyć wymagające, bo ta płyta była po prostu odrobinę cięższa niż to, co wcześniej robiłam. To było wymagające bo jakoś to trzeba było ugryźć, nie dało się za lekko nagrać, bo by to nie siadło. Ale daje mi to szansę rozwoju. Miałam porzucać instrument, a wyszło, że wznawiam naukę. Monika: No i Jagoda zrobiła też furorę na koncercie. Ludzie podchodzili i mówili, że wspaniała perkusistka i pięknie okłada bębny. Monika: A Twoje ulubione numery? Jagoda: „Wdech/wydech” jest takim moim serduszkiem. W ogóle te wolne numery mają taki swój przestrzenny klimat, który ja uwielbiam. Ale nawet te bardziej stonerowe rzeczy. „…A dom niewoli” był moim znienawidzonym numerem na samym początku. Przyznaję się. Tak, przyznaję się, z ręką na sercu bardzo się nie lubiliśmy z tym numerem, ale jak nauczyłam się go grać, to jednak wyszło, że podoba mi się. Więc mogę grać. Monika: Chyba każdy muzyk przechodzi takie momenty, w których są utwory z płyty, które się bardziej kocha i są takie, które się lubi mniej, no i po jakimś czasie, szczególnie po ograniu tego na scenie, weryfikuje się te swoje relacje z utworami. Ja również miałam numery, których nie lubiłam. „Las, Głaz, Ćma” mnie denerwował na początku. To też było ciekawe, jak inaczej ja odbierałam ten numer i jak inaczej odbierają go ludzie. Myślałam, że ten refren jest za wysoko zaśpiewany, za skowronkowy, a właśnie ludziom się to podoba! Tak, to jest dla mnie zonk. Myślałam, że zrobiłam to za delikatnie, że to powinien być metal, a nie jakieś anielskie pitu pitu. Wyszło, że to bardzo się ludziom podoba, i że to się zgrywa z tą muzyką, która jest w kontraście i tworzy pewną wzajemność. Nie ma teraz na płycie kawałka, którego naprawdę nie lubię grać. Jagoda: Zaczęły to być nasze dzieci trochę. Monika: Takie dzieciątka. Marzę, żeby te dzieci miały już wnuki. A tworzycie już coś nowego? Monika: Nie, na razie myślimy nad tym, żeby zagrać jakąś trasę koncertową, żeby trochę wyjść z tymi utworami dalej, poza Warszawę. Szczególnie, że piszą do nas cały czas ludzie i pytają, kiedy Wrocław, kiedy Poznań, kiedy Kraków, kiedy Kutno i dalej cała lista. My to notujemy w serduszkach i trzeba będzie coś zagrać, żeby ten materiał pożył. Ale z drugiej strony my mamy tylko materiał z płyty, więc myślimy troszeczkę o tym, żeby chociaż jeden kawałek stworzyć, żeby móc grać bis i żeby nie powtarzać kawałków z płyty. Fajnie by było stworzyć jeden, dwa numery, ale musimy też troszeczkę odpocząć. Jagoda: To było jednak przytłaczające, bo dużo się zadziało. W jednym momencie była premiera całej płyty, promocja całego przedsięwzięcia i koncert premierowy. Wyszło więcej pracy niż się spodziewaliśmy. Monika: Nawet same zamówienia, to jest taki dodatkowy etat. Cały czas coś wpada, trzeba więc to zaksięgować, opisać, zrobić wysyłkę. Ktoś to musi spakować, wysłać. Ktoś musi się odezwać, odpisać, trzeba tworzyć cały czas treścina social media. To jest bardzo angażujące, a niestety w Polsce mamy takie czasy, gdzie muzyka raczej dalej jest hobby. Ludzie chętnie z tego korzystają, chętnie chodzą na koncerty, ale większość muzyków nie może sobie pozwolić na to, żeby zespół stał się jego sposobem na życie. Traktuje się artystów jak pasjonatów. Wyobraź sobie festiwal bez muzyków. Taki festiwal, na którym grają sami zawodowcy. No i kogo ty do tego line-upu wrzucisz? Paru headlinerów za krocie i kogo jeszcze? Każdy z tego korzysta i każdy czerpie radość z chodzenia na koncerty, a jednak ten świat jest dosyć brutalny. Ciężko jest samodzielnie zorganizować koncert, już nie mówiąc o trasie. Są bookerzy, ale jeżeli jesteś młodym zespołem, właśnie debiutującym, no to musisz znaleźć sobie bookera na równym poziomie, bo Winiary czy Live Nation cię nie weźmie. Tak samo jest z klubami, oczekują gotowca, że zapłacisz za najem i wszystko weźmiesz na siebie. Na razie potrzebujemy chwili oddechu, ale chyba każdy z nas bardzo, bardzo tęskni już za sceną i po tych trzech tygodniach fajnie by było znowu się gdzieś pokazać. Na pewno to będzie na naszej liście planów. A druga płyta, ja bym chciała, ale musimy trochę poczekać. Jakie są Wasze inspiracje muzyczne? Macie jakieś? Monika: Każdy z nas jakieś ma. Słuchamy różnych rzeczy, ale gdzieś tam w samym środeczku chyba najczęściej słuchanym przez nas gatunkiem jest stoner i to słychać na płycie, że tego gatunku się dużo do „Korzeni” przemyca. Każdy z nas słucha jakiś swoich ulubionych zespołów. U mnie być może czuć to, że bardzo lubię Dead Can Dance, Om, Ufomammut, a polski stoner jest dla mnie czymś, czego słucham prawie codziennie. Lubię też, kiedy bandy wykorzystują co nieco folku w twórczości. A Jagoda musi powiedzieć za siebie, co ją inspiruje. Jazz? Jagoda: Tak szczerze to wielu rzeczy słucham od czegoś w klimacie Gojira. Dlatego ja się nie opierałam przed tą podwójną stopą aż tak w tym numerze. To zawsze było coś, co chciałam grać, ale nie miałam zespołu do tego. Więc też się tak trochę ucieszyłam i nie ucieszyłam, bo jak trzeba poćwiczyć, to się robi problem jeśli to nie są rzeczy, które nie są już nauczone od początku. Ale zawsze to jakieś tam wyzwanie, które lubię. Więc rzeczy ciężkie. Też taki zespół jak Get Your Gun, bardzo długo ze mną pobył. Tak, więc nawet stoner ma takie dobre miejsce w moim serduszku. Czasem są zespoły, które tworzą w taki sposób – mamy jeden gatunek i lecimy z tym gatunkiem załóżmy przez wszystkie płyty. Dlatego mam problem z byciem wierną zespołom, które taką muzykę tworzą, bo mi się to nudzi. I to nie jest tak, że nie podoba mi się ta muzyka czy coś. Ja po prostu kocham muzykę, która jest różnorodna. Tak, jak w sumie to, co tutaj stworzyliśmy, że jest trochę takich wręcz sensualnych wrażeń leśnych, z którymi ja się mogę połączyć wczuć i coś, co ja kocham w tej muzyce, że mogę poczuć tę przestrzeń, mogę wykorzystać blachy, które mają różne brzmienia, stworzyć to, usłyszeć. Mam wtedy ciary na rękach. To jest coś, co mi się podoba. Ale też to może ten testosteron i uwielbienie adrenaliny. Uwielbiam napieprzać w ten instrument. Kocham też, jak muzyka jest taka, że po prostu pięścią twarz czasami. Więc to jest potężny wachlarz, tego, co mi się podoba w muzyce i co chciałabym tworzyć. Staliśmy się takim trochę miksem fajnych muzyków, którzy słuchają bardzo różnorodnej muzyki, są wrażliwi na różne dźwięki, brzmienia. I to mi się podoba. Monika: I osoby słuchające i tak w tym słyszą swoje rzeczy. Słyszą Godflesh, The Gathering, Sanah, Beatę Kozidrak, Justynę Steczkowską… Jagoda: Ja osobiście, tworząc muzykę, z ręką na sercu nigdy nie miałam tak, że się inspirowałam. Że podoba mi się ten numer albo podoba mi się ta płyta, będę grać w tym stylu. Nigdy nie miałam czegoś takiego. Zawsze dla mnie to pytanie jest bardzo problematyczne, bo nie mam czegoś takiego jak taka bezpośrednia inspiracja. Sztuka dla mnie to jest coś, co ja przyjmuję i gdzieś to układa się we mnie, ale ja jestem upośledzona, jeśli chodzi o humanistyczne kierunki, więc nie umiem szufladkować. Przyjmuję, jak coś ma taką logiczną sekwencję. Leżałam na takich przedmiotach, jak polski, historia w szkole niestety. Zabawa w pisanie tekstów to Monika, Wojtek, Kuba, Robert. Ja się wolę czasami nie odzywać. Monika: Rozumiem, ja napisałam jeden tekst, i to w wymyślonym języku! (śmiech) Świetny pomysł z tym językiem! Monika: Nie mieliśmy pomysłu na to, o czym mają być „Korzenie”, ale wiedzieliśmy jaki mają mieć klimat. Poszłam po prostu za tym i wyszły wokalizy. Z wokaliz ułożyły się sylaby, które zaczęły przypominać słowa. Jagoda: Najlepsze, że Ty chciałaś zrobić tekst, ale w pewnym momencie się nie kleiło. Monika: Nawet chciałam, ale pomyślałam, że te wokalizy naprawdę fajnie brzmią. Po co zmieniać jeżeli coś działa? Zawsze możesz teraz wkręcać, że stworzyliście specjalny język. Monika: Eleficki! Mi się zawsze podobały takie zabiegi. Kochałam na przykład twórczość Tolkiena. Wszędzie gdzie wymyślało się jakieś nowe języki. Bardzo mi się też podobało w liceum kiedy poznałam esperanto. Kiedyś zawsze myślałam, że języki po prostu kiedyś, wieki temu powstały i trwają, oczywiście ewoluują, zmieniają, morfują, ale że to jest coś takiego bardzo pierwotnego i z długą historią. Kiedy dowiedziałam się, że są na świecie osoby, które stwierdziły, że stworzą swój własny język, to było dla mojego małego móżdżku niezłe i szokujące odkrycie! Dlatego zamiast czystych wokaliz dodałam tam spółgłoski, tak żeby to brzmiało jak faktyczne słowa. Chciałybyście coś przekazać swoją muzyką? Czy po prostu to jest potrzeba tworzenia i stworzenia czegoś? Jagoda: Chyba po prostu potrzeba tworzenia i poczucie spełnienia tego, co się robi. Monika: Ja robię muzykę głównie dla siebie. Jagoda: Przepraszam, jesteśmy egoistkami. Monika: Ja robię muzykę dla siebie, bo mi to sprawia frajdę. Jeżeli ktoś na tym może skorzystać, może to się tej osobie spodobać, może ona sobie przeżyć jakiś fajny czas z tą muzyką, profit. Dwa profity. Jagoda: My w ogóle jesteśmy tacy bardziej bezpośredni. Żadna z nas nie chce udawać, że ten projekt jest bóg wie jaką ideologią tworzenia, żeby tworzyć jakieś całe community. Fajnie jakby się samo stworzyło. Monika: Na pewno chcielibyśmy pojawić się na najfajniejszych festiwalach w Polsce, może i za granicą. Jakbym mogła zagrać na Brutal Assault, Mystic, Castle Party czy Red Smoke to bym była bardzo szczęśliwa. Bez społeczności wokół Toni może się nie udać. Fajnie, że to się dzieje i że ludzie zaczynają sami się upominać o nasze koncerty i upominać się o naszą obecność na takich festiwalach, bo to może spełnić te marzenia. Może po części trochę gram dlatego, ale ten cel pojawił się niedawno, bo pojawiły się możliwości. Na początku nie byłam entuzjastką tego projektu, miałam masę wątpliwości, ale Kuba mnie trochę wmanewrował, za co jestem mu dziś bardzo wdzięczna. Jagoda: Też podchodziłam trochę po macoszemu. Monika: Początki były trudne. Nie do końca to się działo, ale jak pojawili się wszyscy muzycy, jak już przestaliśmy korzystać z sampli i instrumenty ożyły, pojawiły się pierwsze takie fajnie zgrane i zagrane te kawałki, to też pojawiła się jakaś radość i jakaś taka wiara w to, że to może się udać. Dopiero tak naprawdę, po wydaniu pierwszego singla i po tym, że się okazało, że ludziom też się to podoba, zaczęły się pojawiać dodatkowe marzenia czy cele. Trzymam kciuki! Monika: Dzięki, niech tak się stanie! Jagoda: To też jest miłe, jak w sumie są ludzie, którzy wierzą, że coś się uda, a nie mają w tym jakiegoś interesu. Niespodziewane, jak na nasze polskie standardy, bo zwykle Polska jest mało optymistycznym krajem, jeżeli chodzi o ludzi i wylewność przede wszystkim. Takie amerykańskie podejście typu „Good job” i „życzę ci jak najlepiej” jest dosyć niepopularne w naszym położeniu. Monika: Ale mówisz, że w branży ludzie sobie nie życzą powodzenia? Jagoda: Nie wiem. Ja byłam bardziej przyzwyczajona do takiego zimnego podejścia. Może ze względu na trochę gorszy odbiór mojego poprzedniego zespołu byłam tak trochę nastawiona na branżę muzyczną. Fakt, dużo było podobnych muzyków, w podobnym klimacie i ciężko nam było się gdzieś wbić, więc przesuwanie tego muru było dosyć ciężkie i później trochę widać, że się poddaliśmy w tym wszystkim. To było też takie zimniejsze podejście do tematu, mniej optymistyczne. Mniej optymistycznie podchodziłam do tego projektu na początku, bo się nie spodziewałam, że to może wyjść. Szok. Monika: “Niestety sukces”. Tides From Nebula, jak się zaczęła ta współpraca. Jak to sie stało, że akurat oni? Monika: Tides From Nebula to był oczywisty dla nas wybór, ponieważ oni grają muzykę mocniejszą, mają profesjonalne, piękne, dobrze wyposażone studio nagraniowe, a nam zależało na tym, żeby płyta była sto procent jakościowa. Zaangażowaliśmy się w to jako dorośli ludzie posiadający środki na to, żeby mieć kosztowne hobby (śmiech). I tak nie jest najgorzej, mogliśmy pokochać żeglarstwo. Na szczęście jest nas pięcioro, chociaż ja i Kuba mamy najgorzej, bo mamy jedno gospodarstwo domowe, a jednak dzielimy się na pięć (śmiech). Postanowiliśmy zrobić to w wysokiej jakości i dlatego wybraliśmy to studio, a nie nagrywanie u Roberta w piwnicy, chociaż taka opcja też była. Ale uznaliśmy, że weźmiemy profesjonalnych realizatorów dźwięku i super, że się to udało. Dobrze będzie wspominać te dni. Wrześniowe, upalne dziesięć dni spędzonych u Tide’sów w Nebula Studio. Jagoda: Świetny mają klimat! Monika: Klimat mają fenomenalny. Nebula Studio to dwie osoby: jest to realizator dźwięku, czyli Tomek Stołowski, i jest Maciej Karbowski, który później zajmuje się miksem. Oni stanowią taki team i uznaliśmy, że to nie może się nie udać. Finalnie jesteśmy zadowoleni z tego, jak ta płyta brzmi. Jedynie tytułowe „Korzenie” nie brzmiały mi tak jak oczekiwałam, więc postanowiłam dać je do miksu komuś innemu. Znam się z Kasią Pakosą z zespołu Kosy, która jest moim benchmarkiem w kontekście śpiewania na folkowo. Ona powiedziała, że jeśli miksowanie folku, to jedyną właściwą, najrozsądniejszą opcją jest odezwanie się do Roberta Szydło z Mikromusic. Napisałam do Roberta, posłuchał piosenki, powiedział, że mu się podoba i chętnie ją zmiksuję. Właściwie pierwszy miks, który mi odesłał to było już to. Czujecie się artystkami? Monika: A kim jest artysta? Ja jestem kobietą renesansu (śmiech), tak przynajmniej mówią o mnie znajomi, bo zdarza mi się malować obrazy, grać coś na gitarze, śpiewać, nagrywać i montować podcasty, pisać teksty. Szukam różnych form sztuki do tego, żeby eksperymentować i się wyrażać. Jeśli taką definicję byśmy przyjęli, to tak, jestem artystką. Jagoda: Kiedyś miałam jakieś takie pomysły, żeby wejść troszeczkę w sztukę malowaną, ale porzuciłam to i nie czuję takiej potrzeby. Wydaje mi się, że jednak to było po prostu już za dużo w moim życiu. Dużo rzeczy mnie interesuje i w wielu sferach życia się spełniam, czy zawodowo, czy to są pasje. Nie mam takiej przestrzeni i siły, żeby realizować się jeszcze w innych sferach. Np. porównując mnie i mojego brata, który ma taki zespół Furda, naprawdę mogę go nazwać pełną gębą artystą, bo on tym żyje. On żyje tworząc i ma z tego ogromną satysfakcję. Tworzenie konstrukcji na scenie, czy tego, co tam się dzieje, całego show, on po prostu tym żyje. Ja tak nie mam. Ja czasami miałam jakiś taki kompleks, że nigdy nie miałam jak mój brat. Ale po prostu jestem inna, mam inne podejście do życia, mam inne zajęcia. Ta perkusja jest taką moją chyba jedyną ukochaną. Monika: Ale żeby ułożyć bębny do numeru i żeby ten numer dzięki tym bębnom zyskał, no to trzeba mieć duszę artysty. Możesz to nazwać rzemiosłem, ale trzeba dać trochę serca, bo u rzemieślnika usłyszysz, że to jest po prostu maszyna, jakiś automat perkusyjny. Czyli jesteśmy artystkami i do tego jeszcze muzyczkami! Bardzo dziękuję za do rozmowę! Rock / Metal Wywiady